"Oburzeni" to kino szybkiego reagowania z całym dobrodziejstwem inwentarza – wrażeniowe, skrótowe, chropowate. I ślizgające się po powierzchni; w zapędzie chwytania życia na gorąco
Tony Gatlif, jak zwykle z uchem przy matce-ziemi, wsłuchał się tym razem w puls codzienności. Narody powstały, grunt zadrżał w gorączkowym rytmie protestu, filmowiec włączył więc kamerę. "Oburzeni" dokumentują – i częściowo fabularyzują - falę protestów, jaka przetoczyła się ostatnio przez Europę. W drogę, kto gotów na podróż do ognisk zapalnych współczesności!
Naszym przewodnikiem na tej rewolucyjnej wycieczce jest młoda Afrykanka Betty, która opuściła ojczyznę w pogoni za lepszym życiem w Europie. Zamiast złotych gór czeka ją jednak tułaczka wyrzutka. Dla bezosobowych instytucji z wyśnionego świata pozostanie ona tylko Nielegalnym Człowiekiem – bez dokumentów, bez pracy, bez przyszłości. Co zrobi, gdy powrót do domu nie wchodzi w grę, a drzwi do nowego życia zatrzaśnięto? Cóż, przynajmniej nie jest sama. Gdziekolwiek rzuci ją los, ulice pełne będą bratnich dusz, dających upust swojej frustracji.
"Oburzeni" to kino szybkiego reagowania z całym dobrodziejstwem inwentarza – wrażeniowe, skrótowe, chropowate. I ślizgające się po powierzchni; w zapędzie chwytania życia na gorąco niebezpiecznie bliskie retoryki (ale nie estetyki) newsów telewizyjnych. Forma jest zdecydowanie filmowa: żywa, z rozedrganymi kadrami pulsującymi kolorem i dźwiękiem. Jednak w swej hałaśliwości dokument nie przekazuje wiele ponad to, co znamy z relacji w "Wiadomościach" czy "Faktach". Wychodzi na to, że Oburzeni są po prostu bardzo... oburzeni. Gatlif, reżyser emocji, wrażenia, rytmu, próbuje co prawda werbalizować i wylicza idee kierujące protestującymi, ale wypełniające ekran rewolucyjne cytaty z książki Stéphane'a Hessela są tylko wyrwanymi z kontekstu hasłami, kolorowym graffiti maźniętym na ścianie ekranu kinowego. Nie sposób się z tymi sentencjami nie zgodzić, ale trudno też wyciągać z nich głębsze wnioski. Zwłaszcza że obraz nachalnie powiela słowa filozofa (anegdotę o uosabiającym zły rodzaj wolności lisie ilustruje na przykład scena z lisem wpadającym do kurnika).
Najsłabiej wypada jednak wątek fabularny. Gatlif, sam doświadczony przez życie, sympatyzuje z wykorzenionymi i buntownikami. Skłaniając nas do patrzenia oczami outsidera, uczy świeżego spojrzenia na hierarchie uznawane dotychczas za oczywiste. Ale nawlekając sceny dokumentalnej rejestracji na nitkę inscenizowanej fabuły, reżyser uderza w fałszywą nutę. Postać Betty, zamiast przybliżać nam wydarzenia, w jakich sama bierze udział, paradoksalnie dystansuje od nich. W jej podróży przez Francję, Hiszpanię, Grecję czuć raczej scenariuszowy przymus niż wewnętrzną potrzebę. Dlatego najlepiej wypadają momenty, w których Gatlif zawierza po prostu rytmowi wydarzeń. To właśnie sekwencje prostej dokumentalnej obserwacji, pulsujące dźwiękami bębnów i gitary przemawiają uniwersalnym językiem. To tam poczujemy ducha Oburzonych, a nie w silących się na metaforę poetyckich obrazach. Wzbierająca fala puszek i pomarańczy, które toczą się ulicami, symbolizuje rewolucję, jak topniejąca rzeka w "Matce"Pudowkina. Co ponad 80 lat temu było trafne, dziś jednak ociera się o kicz.
Spośród symboli proponowanych przez Gatlifa nośny jest tylko ten, w którym autor wyrzeka się pokazywania jakiegokolwiek bohatera. Widzimy szeregi pustych posłań, namiotów, materacy rozłożonych gdzieś w ulicznych zaułkach. Zamiast ich właścicieli na ekranie pojawiają się tylko kolejne imiona. Personalizując tę nieobecność, reżyser trafia wreszcie w sedno ruchu Oburzonych. Nie było ich dotychczas, bo byli niewidoczni. Teraz też ich nie ma, bo wyszli się pokazać.
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu